Menu
Kołobrzescy Pionierzy
Kołobrzescy Pionierzy
Previous Next Play Pause

Naoczni świadkowie historii

31 maja obchodzili swoje święto - zobacz. Na co dzień chodzą ulicami naszego miasta, mieszkają w nim - jak my wszyscy, tyle że od większości z nas znacznie dłużej. Tylko z rzadka, przy okazji takich dat jak ostatni dzień maja, przypominamy sobie o tym, że to właśnie dzięki nim żyje to miasto - że to oni jako pierwsi zaczęli podnosić je z gruzów, w jakie się zamieniło podczas lat wojny. Kołobrzescy pionierzy: to oni są bohaterami tego artykułu. Kilkoro z nich - Jadwiga Woś, Krystyna Gawlik oraz Bolesław Filipczak - opowiedziało swoją historię.

Przyjechali do Kołobrzegu tuż po zakończeniu wojny, jako dziesięcio-, kilkunastoletnie dzieci z rodzeństwem i rodzicami, którzy odpowiedzieli na apel rządu Rzeczypospolitej Ludowej o zasiedlaniu ziem zachodnich. Z Lubelszczyzny, z białostocczyzny, z poznańskiego.

Jak tylko wojna się skończyła w 1945, to mój tato z kolegą wsiadł w pociąg w Mońkach - a my jesteśmy aż z białostockiego, tam 40 km tylko do Prus Wschodnich było - jechali długo, długo, aż pociąg stanął i dalej nie jechał. Tata z kolegą wysiedli i zaczęli się rozglądać. W Zieleniewie obrał gospodarstwo; to był bauer, 40 hektarów ziemi. Potem tato przyjechał do domu, nas zabrał, wagon z krowami, rodzinka i dobytek. Dzieci nas było siedmioro, ja byłam najstarsza, miałam 17 lat, jak przyjechałam - wspomina pani Jadwiga. - Długo się jechało, 2 tygodnie: to było straszne - nie było pociągów, a bardzo dużo ludzi jechało na gospodarstwa z całej Polski.

Nie było tyle torów, co dzisiaj, pociągi rzadko kursowały, w pierwszej kolejności te, które przewoziły różne powojenne transporty wojskowe, a wtedy te, którymi my jechaliśmy, były odstawiane na bocznice, stało się po 2-3 doby, na cegiełkach palono ogień, by coś podgrzać - uzupełnia pani Krystyna.

To nie były łatwe czasy: brak wody w kranach, brak prądu, brak żywności, brak sklepów; ruiny. To było miasto, gdzie diabeł mówił dobranoc - wspomina dalej pani Krystyna - Pierwsze wrażenie, widok - to miasto - trudno powiedzieć nawet: miasto, bo to była jedna wielka ruin; miedzy mamą i tatą wybuchła sprzeczka już w pierwszych dniach, mama chętnie by wróciła, ale nie było dokąd wracać… Pani Krystyna opowiada dalej: Ja przyjechałam z rodzicami w 1945 roku w październiku, transportem z Lublina, też wagonami towarowymi. Mój tata był już wcześniej, w czerwcu. Okupację przeżyłam w Lublinie, rodzice byli niezamożni, często na bezrobociu, więc dzieciństwo było skromne, a potem okupacja... Z bratem o 1,5 roku starszym ode mnie prawie 5 km chodziliśmy do szkoły, po drodze mijając getto, widząc, jak Niemcy transportują całe kolumny do getta, kto nie mógł nadążyć, ginął… Tata wyruszył wcześniej, na apel „zasiedlać ziemie zachodnie”, i zatrzymał się w Kołobrzegu. Mój tato był wielkim patriotą, zawsze uważał, że miasto Kołobrzeg ma wielką przyszłość, jest tu morze, port, rybołówstwo, że ludzie, którzy tu zamieszkają, będą mieć swoją przyszłość. Tato zajął mieszkanie przy dzisiejszej Unii Lubelskiej, ówczesnej Pstrowskiego, na parterze, ale z uwagi na niebezpieczeństwo - rabunki i gwałty, nie chcieliśmy mieszkać na parterze. Ale mimo że ojciec był jednym z pierwszych, I i II piętro było już zajęte, musieliśmy zamieszkać wysoko, na III piętrze. Trudno było: wodę na to III piętro trzeba było nosić, nawet po tym jak już wodociągi zaczęły działać, bo ciśnienie było słabe. A do tego czasu wodę przywożono do przepompowni przy dworcu; stało się w kolejkach z kankami, wiadrami. Brali też ludzie wodę z rzeki, ale ona była bardzo zanieczyszczona - i odpadami różnymi, i zwierzętami, i zdarzały się jeszcze zwłoki.

Pan Bolesław: Tato wziął mamę moją i część rodzeństwa i z poznańskiego przyjechał do Kołobrzegu 19 października 1945 roku. Miejsce już wcześniej sobie wybrał, na ulicy Kresowej - teraz nazywa się Emilii Gierczak. Budynek był naprzeciwko tej rakiety przeciwlotniczej. Ja przyjechałem w roku 1946, miałem 10 lat. Jak przyjechał ojciec, wody w domach jeszcze nie było, więc wybrał miejsce strategiczne - woda była od strony podwórka - brało się wodę z Małej Wenecji, z dzisiejszej Stramniczki, a od strony ulicy wysoki parter, można było się zabarykadować, zamknąć - bo było niebezpiecznie. Niemcy mieszkali jeszcze w dzielnicy zachodniej za rzeką, dzielnicy rybackiej, Rosjanie byli tutaj, robili napady, gwałty były…

Podobnymi bolesnymi wspomnieniami dzieli się pani Jadwiga: Jak przyjechaliśmy tym pociągiem, do Zieleniewa poszliśmy pieszo. Tutaj było tyle Rusków, jak gwałcili dziewczyny! Oni ze Szczecina trasą do Kołobrzegu jechali, ludzie pieszo szli, osiedlali, się. A ci jechali i gwałcili. Dwie Niemki na śmierć, tam gdzie teraz jest zieleń miejska obok cmentarza… jechał cały samochód żołnierzy, oni wysiadali, do tych dziewczyn, to dwie zabili, zagwałcili, później w Korzystnie, dziewczyny sąsiadki, uciekały na strych, to znaleźli, wyrzucili na podwórze, gwałcili…

Wracają wspomnienia, pojawiają się rozmaite emocje; o niektórych sprawach ciężko mówić. Pani Jadwiga woli zmienić temat: Nie było wody w kranach, ale mieliśmy na podwórzu studnie, krowy z niej piły i ludzie, dobra była woda w tej studni. Co rok było lepiej, krówki się chowało, gospodarze zaczęli funkcjonować, obsiewali, z roku na rok było lepiej. Z UNRA [United Nations Relief and Rehabilitation Administration, UNRRA (z ang. Administracja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy) - międzynarodowa organizacja utworzona w 1943 r. w Waszyngtonie z inicjatywy USA, Wielkiej Brytanii, ZSRR i Chin w celu udzielenia pomocy obszarom wyzwolonym w Europie i Azji po zakończeniu II wojny światowej (źródło: Wikipedia)] dostali przepiękne konie, Ameryka dała, i mój tato tymi końmi wywoził gruzy, i inni też, i oczyścili Kołobrzeg, i miasto dalej już się odbudowywało; to ładnych parę lat trwało. Gruzy wywożono w kierunku Białogardu - tam był obniżony teren - uzupełnia pan Bolesław i wraca do wspomnień: Ja, zanim przyjechałem do Kołobrzegu, byłem z babcią; ona była gospodynią domową, szyła; wtedy materiałów, tkanin nie było, wykorzystywano różne rzeczy, szyło się z koców nawet ubrania zimowe; butów też nie było, robiło się drewniaki, trepy - spody z drewna, wierzch ze starego obuwia. Bardziej siermiężnie to wszystko wyglądało. Ale ludzie byli szczęśliwi, bo niezależni, okupacja się skończyła. W czasie okupacji ojciec dojeżdżał na rowerze do pracy 20 km, lato czy zima. Mieszkaliśmy na terenach, których nie dotknęły te przykre rzeczy co na wschodzie, na Ukrainie - poznańskie Niemcy trochę inaczej traktowali, jako tereny przyłączone do Wielkiej Rzeszy. Oczywiście prześladowano Polaków, brano na roboty przymusowe, ojciec kilka razy był brany do komisji, ale chorował na jaglicę, chorobę oczu. A Niemcy przestrzegali - jak choroba zakaźna, to nie brali, bo bali się rozprzestrzenienia. Więc ojciec tak długo się leczył, żeby się nie wyleczyć; mama - to samo, i dzięki temu przeżyli. A mama w czasie okupacji szyła Niemkom, w podzięce za uszycie dawały jedzenie.

Pani Krystyna: Zapasy skromne, kto ze sobą przywiózł, starczały na krótki czas. Był urząd repatriacyjny, obok nas działała zbiorowa kuchnia, chodziło się szukać po polach, po domach, po piwnicach - jakieś zapasy, słoiki jak się znalazło, to tam się zanosiło i przynosiło się zupę w garnkach. Zaczął się tworzyć handel wymienny; ludzie coś mieli, inni dowozili; przyjeżdżali też szabrownicy, szabrowali co się da i wywozili, maszyny z poczty, z PKO, magazyny na stacji były zajęte, bo Rosjanie wywozili… Były dni, kiedy było bardzo trudno. Nie było gdzie zarobić, nie było co kupić. Gotowało się polewkę z ziemniaków z czosnkiem, smażyło się placki z buraków cukrowych na blasze; te trudne warunki nie były dla nas nagłą zmianą, bo już w czasach okupacji tak się żyło - dodaje pani Krystyna. Pamiętam, że kiedy przyjechałam, Kołobrzeg jeszcze się palił - wspomina - ulica Ratuszowa, gdzie dziś jest Dom Kata, cała była wypalona, jeden budynek od drugiego wiele domów Rosjanie podpalali, bo w budynkach jeszcze kryli się Niemcy, oczywiście były uszkodzenia ze względu na działania wojenne, ale oni też niszczyli.

Pan Bolesław: Przy ul. Narutowicza na I piętrze była zorganizowana Liga Morska, tam gdzie teraz jest zakład okulistyczny; na dole była restauracja, jakieś imprezy były organizowano. Podczas jednej z imprez zaczęła się strzelanina. Mój brat młodszy (mniej niż 10 lat) był zostawiony z 19-latkiem; ten chłopak miał karabin (o broń nie było trudno - wszyscy mogli mieć broń, bo znajdywano różne); słysząc strzelaninę, kazał się mojemu bratu położyć na podłodze, a sam do okna i zaczął strzelać, żeby przestraszyć tych Rosjan, którzy napadali.

Wieczorem po ulicy nikt nie chodził, nikt się nie odważył, bo było niebezpiecznie - opowiadają - miasto nieoświetlone, ciemne, gruzy wokół, chodniki zawalone... Tylko w dzień chodziło się środnikiem ulicy, między nieuprzątniętymi miejscami. Do kościoła, na pasterkę chodziło się grupami. Tam gdzie dziś Skwer Pionierów, tam były gruzy, i długo: na nich wyrosły drzewa - samosiejki - duże drzewa. Budynki sprawiały zagrożenie; w 1948 bodajże roku na ul. Gierczak zawaliła się ściana, która została z ruiny wypalonego domu, przy wichurze runęła i zawaliła się na stojący obok budynek mieszkalny, na dole był sklep masarniczy - zginęło tam wtedy 5 osób, włącznie z malutkim dzieckiem - opowiada z przejęciem pani Krystyna.

W mieście były strefy, w których trzeba było mięć zezwolenia na pobyt, żeby być w strefie nadmorskiej, trzeba było mieć zezwolenie, a jeśli ktoś został zatrzymany wieczorem bez zezwolenia, musiał opuścić miasto z całym dobytkiem, mimo że już się osiedlił w Kołobrzegu - wspomina dalej pani Krystyna. - Nasz kolega został tam zatrzymany, bo był w nieodpowiednim czasie nad morzem, on taki biegacz. Zaczem rodzice nie przynieśli dokumentów, trzymali go przez długi czas tu, gdzie teraz jest naprzeciw Bryzy muzeum…

Zapytałam moich rozmówców, jak i gdzie się bawiono w tamtych czasach. My chodziłyśmy na Zieloną na zabawy, tańczyłyśmy, do kościoła chodziłyśmy - przywołuje dawne czasy pani Jadwiga. Mniej wesołe wspomnienia ma pan Bolesław: Dzieciaki po okupacji, to po gruzach… Znajdowano pociski, proch wydobywano z tych pocisków i strzelano, często były przypadki, że źle się kończyło. Był taki słynny wypadek, ja już wtedy chodziłem do ogólniaka, ósmej czy dziewiątej klasy - taki przypadek bardzo tragiczny: dwóch chłopaków znalazło pocisk artyleryjski przy molo spacerowym; jeden z nich rozbierał go przy pomocy młotka, uderzył i rozerwało go na strzępy. Jego kolega, który akurat szedł do niego, tylko został ranny. Jak to dzieciaki - teraz też się tak zabawiają…

Zapytany o kontakty z Niemcami, jeszcze po wojnie na tych terenach obecnymi, pan Bolesław opowiada: Niemcy byli zastraszeni. Jak ja przyjechałem, w 1946 roku, Niemców wywożono za Odrę, w sposób zorganizowany, humanitarny. Punkt zbiorczy był tam, gdzie teraz jest parking wielopoziomowy. Tam był drewniany barak. Wśród Niemców byli głównie starcy, kobiety i dzieci. Te Niemki Rosjanie traktowali jak nałożnice, wykorzystywali, molestowali.

Wspominającym przychodzą na myśl i te przyjemne wspomnienia, nie związane z okupacją i powojennymi zniszczeniami. Pani Krystyna relacjonuje swoje pierwsze zetknięcie z Bałtykiem: Morze? Pierwsze wrażenie - mnie jako dziecku wydawało się, ze z drugiej strony zobaczę brzeg, a tu okazało się, że prawie łączy się z chmurami, i piasek przepiękny, i kosztowanie wody morskiej - to był wielki urok, szczęście na widok morza.

Zapytani, co się zmieniło w Kołobrzegu, czego nie ma w nim z tamtych czasów, moi rozmówcy zgodni są w jednym: Życzliwość wśród wszystkich mieszkańców - nie było zawiści, każdy pomagał - mówią. - Ludzie tworzyli rodzinę, wszyscy byli sobie bardzo życzliwi; dziś już nie ma takiej życzliwości, wzajemnej pomocy - ona jest, ale nie taka, jak w tych pierwszych latach powojennych. Środowiska były bardzo różne, ale nikt nie pytał sąsiada, skąd przyjechał, co umie, ani jaki ma dobytek, tylko pomagał - my zastraszeni udręką wojny, okupacji, potem uzyskaliśmy wolność i każdy się cieszył z tego, co ma, z tego co będzie, i z nadziei; z tej nadziei zrodziła się taka mała kołobrzeska rodzina. Dziś ci, którzy pozostali z tej rodziny, dalej trzymają się razem: spotykają się w Stowarzyszeniu Klub Pioniera, śpiewają wspólnie w chórze Pionier.

Nie lubię historii; ta w wydaniu podręcznikowym nuży mnie (to chyba „zasługa” pewnej nauczycielki od historii, której preferowanym sposobem nauczania było zadawanie do „wkucia” kolejnych rozdziałów z podręcznika). Ale kiedy słucham opowieści o minionych czasach z czyichś ust, historia nabiera innego wymiaru, przestaje być abstrakcją. To, co dziś, dla mnie, jest historią, kiedyś dla kogoś było jego czy jej teraźniejszością, w ten czy inny sposób przezeń kształtowaną, ale też i jego/ją kształtującą, sprawiającą, że dziś są tym, kim są. A to w człowieku chcę poznawać, to próbuję zrozumieć.

Polish Danish English German Norwegian Russian Swedish